Szpilki po godzinach

  »   BLOG  »  po godzinach  »  macierzyństwo  »  WIELKI POWRÓT – DRUGIE PODEJŚCIE :)

Jak być może wiesz, od ponad sześciu miesięcy prawie trzech lat przebywam na urlopie macierzyńskim nie prowadzę Szpilek po godzinach. Nie pracuję, w 100% skupiłam się na dzieciach i domowych obowiązkach. Trochę pracowałam, ale nie w Szpilkach, starałam skupić się na dzieciakach i domowych obowiązkach. Taki mniej więcej był plan, choć nie sądziłam, że nowy członek naszej rodziny pochłonie mnie aż na pół roku tyle czasu! Planowałam powrót po ok. trzech miesiącach, ale życie potoczyło się trochę inaczej. Kazio chorował. Dodatkowo ma, a raczej miał szereg dolegliwości, które zamieniły pierwsze tygodnie półtora roku jego życia w jeden wielki płacz. Płakał 24h na dobę, a my nie wiedzieliśmy co się z nimi dzieje. Okazało się, że Kaziowi doskwiera:

  • refluks, przez który dokuczał mu układ pokarmowy i cofało mu się mleko co nie pozwalało mi karmić małego na leżąco przez pierwszych pięć miesięcy jego życia,
  • alergia na nabiał, bo gdy odstawiłam mleko i jego pochodne znacznie się uspokoił, a po próbach powrotu do jedzenia tych rzeczy, płacz, bóle brzuszka i wysypka wracały,
  • wiotkość krtani, która nie pozwalała mu leżeć na pleckach, choć to pewnie efekt wszystkich dolegliwości opisanych wyżej.

Chodzimy Chodziliśmy również na fizjoterapię, bo Kazio ma miał asymetrię i nieprawidłowo napięte mięśnie, a w trzecim i piątym miesiącu życia byliśmy w szpitalu, bo mały miał zapalenia krtani, oskrzeli, a na końcu RSV.

Jakby tego było mało podczas jednej z wielu wizyt u lekarzy okazało się, że nasz maluszek ma szybko zarastające ciemiączko. Padło hasło „małogłowie”… Zrobiliśmy serię badań krwi i prześwietleń, która na szczęście nie potwierdziła tej diagnozy, ale na mierzenie główki i tak mamy musieliśmy chodzić raz w miesiącu. Podejrzenia na szczęście okazały się nieprawdziwe, ale co się nadenerwowaliśmy, to nasze..

Dodajcie do tego zbuntowanego i zagubionego 3-latka 5-latka Frania, który po moich trzech,  dwutygodniowych pobytach w szpitalu, stracił poczucie bezpieczeństwa i zaczął płakać po nocach i załatwiać się powrotem do pieluszki. Trzech, bo poród, który odbył się miesiąc wcześniej niż zakładał kalendarz ciąży, przeciągnął się do prawie dwutygodniowego, niespodziewanego okresu, który spędziłam w szpitalu i w trakcie którego nie mogłam spotykać się ze starszym synem. Ponieważ sytuacja była nagła, większość rzeczy potrzebnych dla maluszka załatwiał mój partner mąż, tocząc przy dużo bardziej świadomym niż się spodziewaliśmy Franku rozmowy, na temat mojego stanu zdrowia.

Kazio urodził się niespodziewanie w 35tc. Do szpitala trafiłam z bólem brzucha, gorączką i stanem zapalnym w organizmie. Przez pięć dni lekarze robili badania i podawali leki przeciwbólowe i antybiotyki, co nie dawało żadnego skutku. Nad ranem została podjęta decyzja o cesarskim cięciu. Nie byliśmy na to gotowi. Na rozmowę z Frankiem czekaliśmy do 1-2 tygodni przed terminem, więc nie zdążyła się odbyć. Nie przygotowaliśmy ubrań dla maluszka, nie mówiąc o torbie do szpitala. Ludwik jeździł między domem, pracą, szpitalem i sklepami, a Franek wszystkiemu się przyglądał. Trudno to teraz przyznać, ale prawda jest taka, że zapomnieliśmy o nim trochę w tym całym zamieszaniu. Jak Ludwik przyjeżdżał do szpitala, Franiem zajmowały się ciocie, czyli moje przyjaciółki. Mieliśmy takie poczucie, że jest mały i niewiele zrozumie, zresztą nikt o tym wtedy jakoś specjalnie nie myślał. Główną rolę przejął strach o mamę i nienarodzone maleństwo..

Mój starszy syn przez dwa miesiące po powrocie do domu co dzień pytał mnie o to czy wrócę do szpitala, często płakał i odrzucał mnie na każdym możliwym kroku. Dziś wiem, że bał się, że znowu zniknę, tak radził sobie z sytuacją, na którą nie mieliśmy szansy go przygotować, co nie zmienia faktu, że były te mega trudne tygodnie. MEGA. Płakali wszyscy, włącznie ze mną oczywiście. Płakałam ze zmęczenia, bezsilności, żalu nad Franiem, któremu tak bardzo zmienił się świat i ze szczęścia, bo w naszym domu pojawił się cudowny mały człowiek.

Wczoraj minęło pół roku od porodu. Za dwa miesiące minie trzy lata od porodu. Przedwczoraj Franio skończył 3 latka. W styczniu Franio skończył pięć lat. To chyba taki moment przełomowy, coś się skończyło, coś więc ma szansę się zacząć. To miał być moment przełomowy. Wiem, że najgorsze za nami, dlatego postanowiłam się odezwać. Nie napiszę dziś o tym kiedy będzie kolejna edycja kursu, kiedy w Szpilkowym kalendarzu pojawi się nowe spotkanie czy jakie mam pomysły na nowe projekty. Chciałam się przywitać, powiedzieć „Hej, powoli wracam do rzeczywistości. Przepraszam, że urwałam kontakt tak nagle i dziękuję, że cały czas jesteś tu ze mną.” i pozdrowić Cię serdecznie w Nowym Roku 🙂 Ale wyszło jak zawsze 🙂

Tak pisałam do Was w styczniu 2019 roku.

Dziś mamy maj 2021 roku. I do tego o wydarzyło się wyżej, mogę dodać drugie tyle 🙂 Mam nadzieję, że przeczytasz ten wpis z zainteresowaniem!

W tamtym czasie gdy Kazio miał pół roku, a Franek trzy latka, ja byłam na takim etapie swojego życia, że niewiele z tego czasu pamiętam. Ze zmęczenia. Potwornego wyczerpania organizmu, z którego nie zdawałam sobie wtedy sprawy. Kazio, tak jak wyżej napisałam, w sumie do półtora roku nie spał. Oczywiście to na przestrzeni czasu się zmieniało, więc gdy miał ponad rok, spał trochę lepiej niż przez pierwsze trzy miesiące, ale jednak nie było to sen, którego pragną rodzice. Potrafił się budzić od 3 do 8 razy na noc, w dzień podsypiał i cały czas był na piersi. Z uwagi na refluks, musiałam Kazia karmić na siedząco, w związku z czym większość nocy siedziałam. Byłam tak zmęczona, że Ludwik wychodził z nim czasem na spacer w nocy, żebym ja mogła się przespać 1-2h bez przerwy. Nie było mowy o karmieniu na leżąco, o butelce (bo nie chciał z niej pić) czy innych rozwiązaniach (smoczka też wypluwał). Wtedy nie było mowy, bo dziś z perspektywy czasu myślę, że mogliśmy wprowadzić inne rozwiązania, ale wtedy byliśmy zbyt zmęczeni żeby na nie wpaść 🙂

Nie mamy pomocy ze strony bliskich, a nasza czwórka ledwo dawała sobie radę, postanowiliśmy więc zatrudnić kogoś do pomocy. Ja zresztą bardzo chciałam wrócić do pracy, więc chcieliśmy na spokojnie przygotować się do tego etapu już z nianią. Pani Ala pracowała już u nas w styczniu 2019 roku (Kazio miał wtedy pół roku), ale zmiany, których potrzebowałam nie wydarzyły się tak szybko jak zaplanowaliśmy. Po paru tygodniach od momentu pojawienia się niani, ja dalej nie byłam w stanie normalnie funkcjonować. Potrzebowałam jednak wyjść z domu, zaczęłam więc myśleć o Szpilkach – stąd post wyżej.

Ale…

Myśl o powrocie była dla mnie wtedy przytłaczająca. Chciałam pracować, ale nie wiedziałam jak się do tego zabrać po kolejnej i kolejnej i kolejnej nieprzespanej nocy. Wiem, ile pracy trzeba włożyć we własną firmę – Czy jestem na to gotowa? – pytałam samą siebie. I jaka część mnie wyrywała się do tego, ale druga nie miała siły tego realizować.

I wtedy, na Szpilkowej grupie pojawił się post do zaakceptowania, który w skrócie brzmiał tak:

“Zatrudnimy na cały etat lub w niepełnym wymiarze godzin, osobę do pomocy w organizacji targów odbywających się na terenie całego kraju. Praca może być wykonywana zdalnie.”

BAM! Byłaby szansa coś porobić bez wychodzenia z domu (Kazio cały czas wisi na cycu) i bez robienia wszystkiego od nowa i samemu. Delegowanie delegowaniem, dla żeby coś komuś zlecić, musisz się do tego przygotować. – rozmawiałam sama ze sobą. Nie bez znaczenia jest organizacja targów, które ja po prostu uwielbiam (targi i organizowanie ich :)). Nie myśląc długo napisałam do autorki posta. Odpisała. Spotkałyśmy. Dogadałyśmy. I zaczęłam współpracę B2B z organizatorem największych targów parentingowych w Polsce, firmą Mamaville.

Przez pierwsze dwa miesiące unosiłam się nad ziemią, bo niosła mnie fala ekscytacji spowodowanej tym, że mogę rozmawiać z dorosłymi ludźmi na tematy które mnie interesują, czerpać z tego satysfakcję i oczywiście wynagrodzenie. Założycielki Mamaville okazały się świetnymi kobietami, z którymi praca była czystą przyjemnością!

Idylla trwała kilka miesięcy, aż pewnego dnia, gdy odebrałam Franka z przedszkola, zobaczyłam jak cała się trzęsę. W aucie. Prowadząc i mając z tyłu mój największy Skarp (nie Skarb, proszę nie mylić :)). Miałam rozbiegane oczy, serce waliło mi jak oszalałe i autentycznie się przestraszyłam, że za chwilę przestaną mieć zdolność prowadzenia samochodu.

Miałam wtedy chyba jakiś rodzaj ataku paniki, spowodowany bieganiną, którą uprawiałam łącząc to co kocham robić z obowiązkami domowymi. Cały czas byłam w niedoczasie, spóźniona, przemęczona i chora. Moje ciało dawało mi znaki. Bóle głowy, walące serce, bezsenność spowodowaną skrajnym zmęczeniem, mdłości. Dbałam o to, żeby dobrze jeść, cały czas dbam, ale to nie o to chodziło. Mój organizm po prostu nie miał już siły.

Ktoś może nie dowierzać, sama jak to piszę teraz zastanawiam się jak to możliwe, że tego nie widziałam. Ale tak było. Jedna część mnie chciała mieć życie sprzed dzieci – być aktywną, ambitną, mieć wszystko zaplanowane, a druga nie dawała rady za tym nadążyć. To tak jakby ta pierwsza nie zaakceptowała faktu, że mam dzieci, że teraz moje życie wygląda ZUPEŁNIE inaczej i że nie da rady żyć tak jak wcześniej.

Zawsze powtarzałam, że Franek, mój starszy syn był takim “książkowym” dzieckiem. Mały Miś przesypiał całe noce już w 7 miesiącu, a wcześniej też budził się kulturalnie 1-2 razy na noc. Butelka? Proszę bardzo! Od 4 miesiąca pił moje mleko z butelki jak tylko była taka potrzeba, dlatego nie było problemu z odstawieniem czy zamienianiem się z Ludwikiem nocami. Smoczek też był grany i nikt nie miał z tym problemu.

Kazio nauczył mnie więc tego, czego pierwsze dziecko mnie nie nauczyło 🙂 A czego dokładnie? Że moje moce są ograniczone. Że nie wszystko zależy tylko ode mnie i że nie na wszystko mam wpływ. Mogę kreować swoje życie, ale … są okoliczności, które mogą zaważyć na wszystkim w co do tej pory wierzyłam.

Czy ja wcześniej czegoś takiego doświadczyłam? Tak, ale w innym kontekście. Życie uczyło mnie już pokory i tego, żeby weryfikować swoje możliwości wraz ze zmieniającą się sytuacją. Czy to uchroniło mnie przed zderzeniem się po raz kolejny z tą ścianą? NIE. Bo tu w grę weszły moje dzieci. Nie chodziło już tylko o mnie, ale też o te małe istotki, których życie zależne jest teraz głównie ode mnie.

Ale do rzeczy – co się działo dalej?!

Po kilku miesiącach CUDOWNEJ współpracy z dziewczynami, drżącą ręką napisałam do nich wiadomość, że muszę zrezygnować. Opisałam swoją sytuację, ale ENTER nacisnął Ludwik – takie to było dla mnie trudne. Dlaczego? Bo miałam poczucie, że przegrałam tę rundę. Że rezygnuję z siebie. Że nie dość że nie dałam rady wrócić do Szpilek, to nawet współpraca z kimś mi nie wychodzi. Bałam się, że już zawsze będę mamą i tylko mamą, a serce rwie mnie przecież w inne miejsca!

Kilka dni czułam się tak, jakbym straciła rękę. Na początku nie czułam ulgi, wręcz przeciwnie frustrację. To był listopad 2019 roku, a w marcu 2020 wybuchła pandemia.

Życie nie jest jednak czarno białe, na co dowodem są wydarzenia, które miały miejsce w tle. A nie byle jakie to były wydarzenia, bo:

  • w lipcu 2019, a dokładnie 4 dni przed Kazia pierwszymi urodzinami, ja i mój wieloletni partner, wzięliśmy ślub (po 12 latach razem!),

  • od jesieni 2019 pracowaliśmy na działce, po to by na wiosnę móc się tam przenieść,
  • w listopadzie 2019 kupiliśmy domek holenderki na działkę, z planem postawienia go w maju 2020 (w marcu wybuchła pandemia).

Dwa dni po tym jak pojawił się na świecie Kazio, zmarła też nasza ukochana Ciocia Mariola. Ciocia pomagała mi przy Franku, gdy po jego narodzinach wracałam do pracy. Pracowała u nas prawie dwa lata. Byliśmy bardzo zżyci i nie ukrywałam nigdy, że świadomość tego, że Ciocia jest w naszym życiu, pomogła nam podjąć decyzję o kolejnym dziecku.

Niestety w wyniku wypadku Ciocia odeszła z naszego świata nagle. Do tej pory ciężko mi o tym myśleć, a wtedy zwyczajnie sobie z tym nie poradziłam. Nie mogłam iść nawet na pogrzeb, bo byłam kilka dni po porodzie.

A więc jak widzisz działo się bardzo dużo. Jak w życiu, pojawiały się łzy szczęścia i smutku. Jak pomyślę, że to wszystko wydarzyło się na przestrzeni trzech lat, to jeszcze bardziej rozumiem, dlaczego nie mogłam wrócić do pracy w Szpilkach. Paradoksalnie, fakt, że kocham pracować w mojej firmie, spowodował, że nie mogłam wrócić tak szybko jak chciałam. Ja się zatracam, odpływam i odcinam od rzeczywistego świata, a przy małych dzieciach to jakby niemożliwe 🙂 No bo jak organizować event, gdzie przez 1-2 tygodnie przed praktycznie nie śpię i nie jem z braku czasu, gdy w domu jest dwoje małych dzieci..? Jak zaplanować okno sprzedażowe, gdy w jednej minucie cały plan może się zmienić z powodu choroby czy innej nieprzewidzianej sytuacji..? Jak pracować gdy zmęczenie nigdy nie mija..?

Nie twierdzę że się nie da. Milion matek na całym świecie każdego dnia daje sobie radę i ja też dawałam z pierwszym dzieckiem. Jednak po pojawieniu się na świecie Kazia, sytuacja zmieniła się tak radykalnie, że okazało się, że JA NIE DAJĘ RADY.

Przyznanie się do tego bolało bardzo. Ja nie daję rady – brzmi jak wyzwanie? Ale się na tym przejechałam..

Kazio pierwszą noc przespał, gdy pandemia już trwała, miał więc niecałe 2 lata. My mieszkaliśmy już wtedy we wspomnianym wyżej domku, na działce, na którą się przenieśliśmy w pierwszej chwili po tym, jak ogłoszono pierwszy lockdown.

Pomimo tego, że Kazio został odstawiony od piersi, a ja zaczęłam przesypiać pojedyncze noce, nie czułam się wcale lepiej. Wręcz przeciwnie, miałam wrażenie, że czym więcej odpoczywam i luzuję, tym gorzej się czuję. Pierwsze badania zaczęłam robić tuż przed pandemią, ale nie dokończyłam ich z wiadomych względów. Wróciłam do nich po wakacjach i okazało się, że mam poważne niedobory ferrytyny (magazyn żelaza) Hashimoto. To był dla mnie cios poniżej pasa. Kolejna lekcja pokory.

Czułam złość, bo przecież robiłam wszystko dobrze. Dbałam o siebie i o moją rodzinę. Jak tylko się zorientowałam, że robię coś nie tak, rezygnowałam z tego (praca). Starałam się słuchać siebie. Założyłam ogródek warzywny, sporo czytałam. Spałam kiedy się dało. Nie jadłam mięsa, cukru, nabiały – dążyłam do tego, by być weganką. Ba! Udało mi się nawet wyjechać w sierpniu na tydzień – UWAGA BO TO MOŻE BYĆ DLA NIEKTÓRYCH SZOK – bez dzieci! Na obóz pilatesu! I co mam z tego? Hashimoto? Leki do końca życia? CO TU SIĘ KURNA WYRABIA!?

Wszystko runęło. Miesiąc trwało zanim pogodziłam się z tą sytuacją i zaczęłam brać mikroskopijne dawki leku. Nie chciałam, bo przecież można bez, pewnie da się jakoś naturalnie. Ostatecznie stwierdziłam jednak, że zacznę je brać, żeby podleczyć trochę własne ciało. Wymęczone hormonalnie i nerwowo. Tak było na przełomie 2020 i 2021 roku.

Na początku roku zadbałam o siebie jeszcze bardziej. Wróciłam do zrównoważonej diety (jem trochę mięsa, ale rzadko i staram się, by było dobrej jakości), podjadam też nabiał. Wyeliminowałam soję i jej pochodne. Jem dużo warzyw i owoców, piję jedną kawę dziennie. Słucham siebie i swojego ciała. Cały czas biorę małą dawkę leku i moje wyniki, a przede wszystkim samopoczucie, mają się o niebo lepiej.

I tak trwam w tym. Czuję się lepiej. Zaakceptowałam wiele rzeczy, na które nie mam wpływu i postanowiłam iść dalej z tym co mam dziś. Czuję się lepiej. Mogę więc pracować. Z szacunkiem i miłością do siebie, których uczyłam się przez prawie cały 2020 rok na terapii. Zwróciłam się o pomoc, bo czułam, że sytuacja domowo-firmowo-zdrowotno-pandemiczna, mnie przerosła. I kontynuowałam, bo widziałam jak dobrze na mnie działa, choć wiadomo – momentami było bardzo trudno.

W marcu 2021 spełniłam też jedno z największych marzeń podróżniczych. Spędziliśmy cztery tygodnie na Gran Canarii, o czym zamierzam napisać kolejny post 🙂

Dziś piszę do Ciebie z nadzieją. Że poczujesz i zrozumiesz to z czym do Ciebie przychodzę. Że nie ocenisz. Że przybijesz piątkę i powiesz “Witaj z powrotem!”, bo tylko tego mi dziś trzeba.

Czy potrzebuję poklepania po ramieniu? Absolutnie nie. Między innymi dlatego nie prowadziłam w tym trudnym dla mnie okresie firmy, bo wiązało się to z obecnością w mediach społecznościowych. Wtedy ciężko by mi było pokazywać to, co się ze mną dzieje, w taki sposób, żeby nie obciążać tym Ciebie. Dziś mam przepracowane wiele rzeczy, poukładałam sobie sporo, pogodziłam się z niektórymi z nich, co powoduje, że widzę całą sytuację z dystansu.

Piszę tym wszystkim również dlatego, że wiem że część z Was może mieć podobnie. Gdy w naszym świecie pojawią się dzieci, wiele rzeczy nabiera innego znaczenia. Stare schematy przestają działać, a to co brałyśmy za pewnik, okazuje się mrzonką.

Ja już wiem jak może być trudno, ale Ty możesz być na etapie, w którym świat zaczyna się walić.

  • Czy to znaczy, że nie cieszysz się z tego, że masz dziecko? NIE.
  • Czy to znaczy, że żałujesz? NIE.
  • Czy to znaczy, że coś z Tobą nie tak? NIE!!!

To znaczy, że tak po prostu się zdarza. Że inni też tak mają, bo takie jest życie. Nieprzewidywalne i pełne różnych emocji. I to chcę Ci powiedzieć w tym poście! Jeśli jednak miałabym Ci przekazać jedną najważniejszą lekcję, którą wyniosłam z tego okresu, to byłoby to ODPUSZCZANIE.

  • Odpuszczanie w byciu idealną, bo czegoś takiego nie ma. Każdy jest jaki jest i już. Mamy swoje ograniczenia, doświadczenia, które nas ukształtowały, cele i marzenia. Porównując się do innych zawsze będziemy na przegranej pozycji.
  • Odpuszczenie spełniania oczekiwań innych. Nie chodzi już tylko o rodzinę czy znajomych, tylko o to co widzimy na około. A jest to ogromna presja społeczna w stosunku do kobiet, nie tylko matek. Tak naprawdę co byś nie robiła, ZAWSZE znajdzie się ktoś komu to nie będzie pasować. Jak tylko mogę staram się od tego odcinać, choć w sytuacjach kryzysowych uwydatniają się nasze najgorsze schematy działania.
  • Odpuszczenie w byciu i mamą i kobietą pracującą. Że się nie da? Da się! Ale tak jak napisałam wyżej, mi się nie udało. To nie znaczy, że komuś innemu się nie uda, to znaczy tylko tyle i aż tyle, że ja odpuszczam, pasuję, rezygnuję, ale … na chwilę, dziś, teraz. Bo więcej nie uniosę.
  • Odpuszczenie sobie wszystkiego co nam nie służy. Okazało się na przykład, że w moim przypadku dieta wege była bardzo stresująca. Miałam za sobą różne doświadczenia, ale nigdy nie byłam na diecie jako takiej i zawsze jadłam mięso i inne produkty pochodzenia zwierzęcego. Ciało może i czuło się lepiej (jak widać prowizorycznie), ale za dużo kosztowało mnie to w ogólnym znaczeniu. Myślałam, że robię dobrze, okazało się, że odpuszczenie sobie tego wyzwania zadziałało na mnie lepiej, niż bycie “zdrową weganką”.

Chcę Ci też z całego serca podziękować, że jesteś tu cały ten czas, pomimo tego, że ja zniknęłam na tak długo. Myśl, że gdzieś tam czeka na mnie Szpilkowa społeczność, była dla mnie zawsze bardzo motywująca. Wiedziałam, że muszę to przeczekać, a potem będę mogła wrócić do siebie, do swojej firmy, do Was, by dalej móc wspierać kobiety w biznesie i rozwoju. Ta myśl dodawała mi skrzydeł i dziś bardzo się cieszę, że ten wyczekiwany dzień w końcu nadszedł! 🙂

Ściskam mocno,
Alicja

PS Z ogromną ciekawością czekam na Twoją reakcję na ten wpis. Podziel się ze mną swoimi odczuciami w komentarzu, będę czekać z niecierpliwością 🙂

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.